O matko masakro. W czwartek od rana łzy. Ja nie idę do przedszkola i koniec. Boli noga. Trzeba iść do apteki po leki. Nie idziemy do apteki, bo jest jeszcze zamknięta. To do sklepu po mentosy, bo one tez pomagają na rózne bóle. Po drodze Matylda chce iść na plac zabaw. Na szczęście na placu panowie robią porządki i obcinają gałęzie z drzew. No nie mozna wejść, bo można oberwać gałązką w głowę... Co za pech.. Przed bramą do przedszkola zaczyna się płacz i cofka do domu. Do taty i do Leona... W szatni apogeum. Z 10 min siłuję się z nią żeby ubrać kapcie. Ona nigdzie nie idzie... Zostaw te kapcie... Tata na mnie czeka w domu... W końcu udaje się jakoś ubrać kapciuchy i na rękach, z płaczem na całe osiedle na górę. Pani Kasia pięknie oderwała dziecko z moich ramion i vłala. Problem chyba tkwi po trochu w nieobecności Zuzi..
Podobno płakała jeszcze tylko 5 min i już było dobrze..
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz